NIE "KAPITAN CORELLI", ALE "PELAGIA"

Wreszcie możemy obejrzeć wojnę z kobiecego punktu widzenia. "Szeregowiec Ryan" to była krwawa jatka. "Cienka czerwona lina" to z kolei coś w rodzaju studium psychologicznego. "Pearl Harbor" to przygoda dwóch żujących gumę chłoptasiów. Coś nowego oferują nam kina w filmie "Kapitan Corelli". Mamy romansidło! I bardzo dobrze. Dawno tego nie było, przynajmniej ja sobie nie mogę przypomnieć. Od razu się przyznam - nudzą mnie takie historie. Nie ma w nich niczego, co pozwoliłoby mi się związać z prezentowanymi postaciami. Dlatego ten film zdecydowanie przeznaczony jest dla kobiet - tak mi się przynajmniej zdaje. Cała historia jest mocno naciągana i przez to kompletnie sztuczna i trudna do zaakceptowania. Piękna kobieta zakochuje się w niepiśmiennym prostaku. Kto to kupi!? To jest zbyt ciosane, przyciężkawe, zbyt nachalne w swym dysonansie.

Sytuacja na ekranie poprawia się, gdy pojawia się Nicolas Cage - czyli tytułowy kapitan Corelli. Śledzenie przemiany uczuć głównej bohaterki z nienawiści w płomienną miłość do włoskiego oficera jest najciekawszym fragmentem filmu. Nie ma w tym zasługi Nicolasa Cage'a. Zdecydowanie jest to popis Penelope Cruz, przy wydatnej pomocy John'a Hurt'a grającego ojca pięknej Pelagii. Postać kreowana przez Cage'a jest zupełnie nieautentyczna. Raz jest wesołkiem zabawiającym się z prostytutkami, chwilę później moralizatorem bolejącym nad krzywdą zadawaną przez Włochów okupowanej Grecji. Na deser mamy pod koniec filmu trochę wybuchów i strzelania, no i oczywiście obowiązkowo trochę martyrologii. Bez tego od czasów "Szeregowca Ryana" nie może się obejść żaden film z wojną w tle. Zatem czy warto iść na "Kapitana Corellego"? Paniom mówię, że tak, oczywiście warto. Panom też mówię, że warto. Dlaczego? Odpowiedź brzmi: Penelope Cruz.

Warto byłoby iść do kina nawet wtedy, gdyby przez bite dwie godziny przechadzała się jedynie z lewej na prawą stronę ekranu i odwrotnie. Na film z Penelope Cruz poszedłbym nawet wtedy, gdyby reżyserował go Zanussi.


Plastuch
fot. Working Titles

 

OBRAZOBURCZY PRZTYCZEK

Pamiętacie pikiety pod kinami po premierze "Dogmy"? Czy po obejrzeniu "Stygmatów" katolicy też się obrażą? Chyba tak, pod warunkiem, że będą dość inteligentni, by odszyfrować przesłanie filmu. Cierpienia fizyczne głównej bohaterki są tu bowiem tylko przykrywką dla - całkiem rewolucyjnego - manifestu. Autorzy filmu nawiązują do odnalezionej w 1945 roku ewangelii (prawdopodobnie) Św. Tomasza, uważanej za najwierniejszy przekaz słów Chrystusa. Kościół uznał ją za herezję i nie zgodził się na jej opublikowanie. Ewangelia do dziś spoczywa za murami watykańskich archiwów.

Rupert Wainwright w "Stygmatach" posuwa się jeszcze dalej. Sugeruje, że tajemnicze wersy w języku aramejskim - w filmie wypisuje je na ścianie "opętana" bohaterka - to wręcz ewangelia samego Jezusa. Chrystus już za życia był uważany za wywrotowca, próbującego obalić nie tylko władzę Rzymu, ale i hierarchów Judaizmu. Okazuje się, że mógłby też zagrozić potędze Kościoła, który sam założył! "Królestwo Boga jest wewnątrz Ciebie i wokół Ciebie. Nie pałace z drewna i kamienia." To Jego własne słowa. Bystry człowiek od razu się zorientuje, co to znaczy. A znaczy to ni mniej ni więcej, że Kościół jest ludziom niepotrzebny... Po co rozrośnięta, zbiurokratyzowana - i dochodowa! - organizacja, skoro człowiekowi wystarczy wiara i modlitwa?

Ci, którzy w Kościele pociągają za sznurki dobrze wiedzą, czym to pachnie. Dlatego w obronie władzy nie cofną się ani przed ekskomuniką ani nawet morderstwem. I o tym właśnie jest ten film. Ale ten obrazoburczy prztyczek jest - jako się rzekło - sprytnie ukryty za opowiastką o niewierzącej stygmatyczce (Patricia Arquette), którą stara się rozgryźć ksiądz-naukowiec (Gabriel Byrne). Mamy tu malowniczo tryskającą krew, ataki tajemniczej siły, pojawiające się niewiadomo skąd gołąbki, glassolalię, lewitację, i tak dalej. Dla mniej inteligentnych widzów reżyser przygotował jednak kilka łopatologicznych chwytów. Kobieta w pozie ukrzyżowanego Chrystusa, kuszenie księdza... Mam znajomego, który po przeczytaniu tej recenzji na pewno nie pójdzie do kina. On już będzie obrażony.

Roman Zbylut
fot. Monolith

 

ŹLE DOPASOWANY STANIK

Ostatnimi czasy bardzo często wychodzę z kina zawiedziony. Nie chcę być malkontentem, ale albo robi się coraz głupsze filmy, albo ja się starzeję. Żeby jednak nie marudzić, obniżam swoje oczekiwania względem kolejnych filmów. Na "Tomb Raider" poszedłem wiedząc, że to megaknot. Przy takim nastawieniu można się tylko pozytywnie zaskoczyć. Zaskoczenia jednak nie było. Jest to nudny film. Fotel na którym siedziałem robił się z minuty na minutę twardszy.

Film zaczął się walką bohaterki filmu z robotem. Lara Croft strzelała, stękała, prezentowała swe apetyczne uda... No - czyli całkiem fajnie. Można nawet jakoś przełknąć tego kretyńskiego robota. Po pół godzinie było jeszcze ciekawiej. Atak komandosów na pałac, w którym mieszka Lara Croft - to było całkiem niezłe. Choreografia zupełnie jak z Matrixa.

Potem jednak akcja przenosi się do Kambodży. Tam w mistycznych świątyniach panna Croft walczy z biegającymi posągami. No i w tym momencie jest to już zdecydowane przegięcie. Debilizm, z którym może się ścigać tylko film "Mumia". Dalej jest już tylko gorzej.

Spodziewając się, że tak będzie liczyłem, że zrekompensują to wdzięki Angeliny Jolie. Tu spotkał mnie największy zawód. Ten - jak ktoś to określił - "seksowny dynamit" jakoś nie eksplodował. Ewidentnie za duży stanik deformował jedyną atrakcję w tym filmie (poza wspomnianymi już wczeniej udami), na której miałoby się ochotę oprzeć oko. Jolie wyglądała gorzej niż silikonowe cyborgi w rodzaju Pameli Anderson.

Muszę jednak przyznać, że jestem pełen podziwu dla Angeliny Jolie. Po tym, jak dostała Oskara za "Przerwaną lekcję muzyki", wybór roli Lary Croft był odważnym posunięciem. Jeszcze więcej uznania mam dla Jona Voighta. To niezwykłe, że zdecydował się zagrać u boku swej własnej córki. Jeszcze parę lat temu Angelina Jolie była córką słynnego Jona Voighta. Teraz Jon Voight jest ojcem słynnej Angeliny Jolie. Występując w tym filmie dowiódł, że akceptuje taką zamianę.
Na koniec muszę się przyznać, że nigdy nie grałem w "Tomb Raider".


Plastuch